Jak Credit Suisse rozpadł się pod ciężarem swoich grzechów
Kategoria: Instytucje finansowe
(CC By Randy)
Niniejszy artykuł otwiera najnowszy numer Magazynu Spot On, w którym staramy się pokazać, jak na naszych oczach zmienia się porządek świata znany od kilku co najmniej stuleci. Zachęcamy do pobrania aplikacji na państwa smartfony lub tablety: >>App Store >>Google Play |
Decyzja banku centralnego Szwajcarii o zwolnieniu kursu franka wywołała turbulencje w całym europejskim (co najmniej) systemie bankowym, rozkołysała kursy walut, z naszym złotym włącznie, o nastrojach kredytobiorców we frankach nie mówiąc.
Właśnie ta decyzja każe spojrzeć szerzej i zastanowić się nad stabilnością naszej planety i mechanizmów mających – rzekomo – ją zagwarantować. Mamy zabezpieczenia, czy nie? Niestety, symptomów, że idziemy ku erze turbulencji jest znacznie więcej.
Rok 2014, jak się wydaje, był nie mniej ważną cezurą, niż poprzednio rok 2008 i konsekwencje upadku Lehman Brothers oraz wywołanych tym zawirowań na amerykańskim, a potem światowych rynkach. Wtedy zachwiał się porządek gospodarczy, prowadząc ponownie od systemu dwubiegunowego (1945-1991) i krótkiej „jednobiegunowej chwili” bezwzględnej dominacji amerykańskiej (1992-2008) ku ładowi wielobiegunowemu czy multipolarnemu, w ramach którego w wymiarze gospodarczym i finansowym liczą się już nie tylko Waszyngton, Bruksela, Londyn i Paryż, lecz także Pekin, New Delhi czy Moskwa.
Dotychczasowi „cerberzy” światowego porządku gospodarczego, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, natrafili na otwarte wyzwania, chociażby w postaci utworzonego w 2014 r. Banku Rozwoju ugrupowania BRICS, skupiającego największe i najbardziej dynamiczne „wschodzące rynki” (chodzi o Chiny, Indie i Brazylię, bo Rosja to kategoria szczególna, a RPA to gospodarczy liliput, tyle że – z woli najważniejszych w tym rozdaniu Chińczyków – reprezentujący kontynent afrykański).
Rok 2008 podważył gospodarczą dominację USA, rok 2014 zawirował na scenie globalnej i w światowym systemie bezpieczeństwa. Zajęcie Krymu przez Rosję i daleka od zakończenia sytuacja na Ukrainie nie tylko podważyła porozumienia (z Budapesztu – o gwarancjach dla Ukrainy w zamian za pozbycie się broni jądrowej) oraz zasady prawa międzynarodowego (o nienaruszalności granic i integracji terytorialnej państw), ale z każdym upływającym dniem coraz bardziej grozi powrotem do zimnowojennej logiki i odtworzenia konfliktu Wschód – Zachód. Wystarczy tylko Ukrainie dostarczyć z Zachodu broń, o czym toczy się otwarta debata, a rosyjski niedźwiedź, już mocno zraniony wyjątkowo niskimi cenami ropy na światowych rynkach, zaryczy jeszcze głośniej.
Z kolei zaskakujące, choć wytłumaczalne – choćby nie do końca przemyślaną interwencją amerykańską w Iraku – wyłonienie się Państwa Islamskiego (ISIL) stanowi kolejne, otwarte wyzwanie dla światowego ładu – i może okazać się niezwykle kosztowne. Amerykanie, którzy w ostatnich latach zaczęli zmniejszać wydatki na zbrojenia – z 780 mld dolarów w roku 2010 do 640 mld w roku 2013 ( według danych SIPRI), znowu je muszą podnosić, a wraz z nimi ci, których obywateli w brutalny sposób pozbawiono życia – Wlk. Brytania, Francja, a ostatnio Japonia i nawet Jordania. Czy powstanie, ze wszech miar wskazana, szeroka koalicja wymierzona w ISIL – i jak będzie kosztowna?
Mamy więc na światowej scenie dwa bezprecedensowe wyzwania, o jakich nam się nie śniło nawet w burzliwych latach po 2008 roku. Oba są niezmiernie groźne, o potencjalnych skutkach – politycznych i gospodarczych – trudnych do przewidzenia.
Jednakże to i tak tylko początek „inwentaryzacji turbulencji”.
Z punktu widzenia Polski i UE na pierwszy plan wysuwają się sankcje wobec Rosji, kosztowne przecież dla obu stron. Zbyt często jednak nie doceniamy zawirowań w samej UE, które trzęsą jej podstawami. Wygrana partii Syriza w Grecji sprawia, że wśród 28 państw członkowskich mamy już nie jednego, a dwóch premierów otwarcie podważających czy to gospodarcze i finansowe kryteria z Maastricht (to Ateny) czy też aksjologiczne w postaci kopenhaskich (to Budapeszt). Alexis Tsipras chce kolejnych umorzeń długu, natomiast Viktor Orban, nawet w obecności kanclerz Angeli Merkel w Budapeszcie, otwarcie opowiada się za „nieliberalną demokracją”, a w dwa dni po jej wyjeździe powiada, że chce robić interesy z Rosją – i wbrew unijnemu ostracyzmowi zaprasza do siebie prezydenta Putina. A podstawowe pytania w debacie o przyszłości integracji rodzą się w tak ważnej dla niej organizmach, jak Wlk. Brytania (referendum!) i Francja…
Gdzie jest unijna solidarność? Chyba już tylko na dokumentach, na których ją wcześniej uroczyście zapisano. W żadnej z newralgicznych spraw, ani wobec Rosji i Ukrainy, ani wobec porozumienia o wolnym handlu i inwestycjach z USA – TTIP (o czym za chwilę), ani w stosunku do nowych fenomenów, jak Chiny, Indie, grupa BRICS czy wschodzące rynki nie ma unijnej strategii, a nawet uzgodnionego wspólnego stanowiska. „Każdy sobie rzepkę skrobie” – niczym Grupa Wyszehradzka patrząc na poczynania Putina.
Inni to widzą i kalkulują tak: Amerykanie są osłabieni, Europa (UE) niewydolna, a dotychczasowy światowy porządek zachwiany. Nie ma żadnego policjanta – więc hulaj dusza. Grając na prostej formule „dziel i rządź” rośnie asertywność Moskwy, co w Warszawie dobrze widzimy, jak też Pekinu, co już nagminnie przeoczamy, nie mając w stosunku do Chin ani wiedzy, ani ekspertyzy, ani politycznej woli, by się nimi, „dalekimi” zajmować.
Nic bardziej błędnego na zglobalizowanych rynkach! Chiny, które same mają większe PKB i obroty handlowe od pozostałych czterech członków ugrupowania BRICS, właśnie stawiają na nową strategię, odchodząc od poprzednich formuł bierności na światowej scenie, o czym tutaj pisałem. Dla nich rok 2008 był nie mniejszą cezurą niż dla Zachodu. Rozpoczęła się na chińskiej scenie ogromna debata, trwająca do dziś i daleka od zakończenia, tak nad nowym chińskim modelem rozwojowym – opartym już nie na eksporcie lecz silnym rynku wewnętrznym i konsumpcji – jak też udziałem Chin w światowym ładzie. Przejawów tego nowego podejścia aż nadmiar.
Pod koniec 2014 r., o czym u nas cicho, z poręki Chin zakończono budowę CAFTA, czyli strefy wolnego handlu łączącej Chiny (1,4 mld mieszkańców) z 10 państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Płd.-Wschodniej – 600 mln mieszkańców), co sprawia, że – wbrew naszym tezom – to właśnie CAFTA, a nie TTIP jest „największą strefą wolnego handlu na globie”, a TTIP – o ile ją podpiszemy – będzie, co najwyżej, strefą „najbogatszą”.
Rosnącą chińską asertywność widać w budowie CAFTA, na forum Szanghajskiej Organizacji Współpracy (SzOW), słusznie nazywanej przez amerykańskich strategów „anty-NATO” (do której w 2015 r. przystąpią Indie), czy w pokojowym zbliżeniu z Tajwanem, symbolizowanym porozumieniem ramowym o wolnym handlu ECFA z czerwca 2010 roku. To w odpowiedzi na rosnące wpływy Chin, Amerykanie w 2011 r. podjęli dwie kluczowe decyzje: przyjęli geostrategiczne założenie, że wiek XXI będzie „stuleciem Pacyfiku” (słynny pivot), a równocześnie włączyli się do mało znanego przedsięwzięcia o nazwie Partnerstwo Transpacyficzne – TPP. Nic nie wskazuje na to, by to kluczowe założenie zostało zachwiane czy to przez interwencję Rosjan na Ukrainie, czy to przez brutalność islamistów z ISIL. Strategicznym wyzwaniem dla Ameryki stają się szybko rosnące i coraz bardziej asertywne Chiny, gdzie niektórzy krewcy politycy – najczęściej zresztą ci w mundurach – już śnią chińskie sny, stawiając tezę o Chinese Dream, będącym otwartym wzywaniem dla mitu American Dream.
Czy to nowa „zimna wojna” na horyzoncie, tyle że tym razem przez Pacyfik, a nie Atlantyk? Trudno jeszcze na chwilę obecną przesądzać, bowiem Amerykanie, dotychczasowy szeryf światowego ładu, po pierwsze są podzieleni, a po drugie postępują jak dotąd według odmiennych logik. Raz, jak w przypadku Szczytu Azji Wschodniej, formalnie powołanego do życia na szczycie w Kuala Lumpur w grudniu 2005 r., z obawy zdominowania go przez Chiny, postąpili na znanej zasadzie: jak nie możesz przeciwnika pokonać, przyłącz się do niego. Toteż prezydent Barack Obama zaczął osobiście pojawiać się na tych szczytach, począwszy od Phnom Penh w 2012 r., przypominając tym samym: nic o nas, bez nas.
Natomiast w odpowiedzi na ECFA Amerykanie tym razem nie tyle raz jeszcze postawili na Tajpej, lecz widząc rosnące wpływy Chin lądowych na wyspie, zaczęli wzmacniać współpracę z partnerami w regionie, poprzednio, z racji „wojny z terrorem”, albo zaniedbaną, jak z Filipinami, albo nieistniejącą, jak z Wietnamem czy nawet Mjanmą (d. Birmą). Działając zgodnie z tą samą logiką podłączyli się też do nowozelandzko-singapurskiej inicjatywy z 2005 r., zwanej TPP. Dzisiaj w negocjacje jest zaangażowanych nie czterech, jak na początku, tylko aż 12 partnerów, w tym tak ważnych, jak Japonia czy Korea Południowa. Przy czym pierwsza obawia się nadmiernego otwarcia rynku na amerykańską ekspansję, natomiast druga właśnie zamieniła ChRL w największego partnera gospodarczego i handlowego. Nic dziwnego, że w Seulu wrze i trwa debata: na kogo postawić?
Chińczycy z kolei z obawy, że Partnerstwo Transpacyficzne zostanie zdominowane przez Amerykanów, wyszli w zeszłym roku z jeszcze dwoma ważnymi inicjatywami. Na ostatnim szczycie państw APEC (ugrupowania łączącego gospodarki regionu Azji i Pacyfiku) w Pekinie w listopadzie 2014 r. prezydent Xi Jinping przedstawił pomysł powołania Obszaru Wolnego Handlu Azji i Pacyfiku (FTAAP), który – w ich rozumieniu – miałby zneutralizować i TPP, i APEC, działające nieco pod wodzą Amerykanów. A równocześnie na innym szczycie, w Szanghaju w maju 2014 r. mocno ożywiono inną inicjatywę o nazwie Konferencja o współdziałaniu w budowie środków zaufania w regionie Azji i Pacyfiku (CICA). Przemawiając wówczas, tenże Xi Jinping opowiedział się expressis verbis za systemem bezpieczeństwa w regionie Azji i Pacyfiku „bez udziału Zachodu”. Tym samym, dbając o nasze, zachodnie interesy trzeba teraz uważnie obserwować nie tylko rozwój SzOW, ale i CICA.
My natomiast, w świecie transatlantyckim, mamy za zadanie zająć się wspomnianą TTIP będącą z jednej strony odpowiednikiem TPP, a z drugiej szansą na utrzymanie przywództwa świata zachodniego w świecie. Niestety, negocjacje nad nią zainicjowane w czerwcu 2013 r. przeciągają się, a w ich trakcie wyłaniają się przeszkody o podobnym charakterze, jak w rozmowach z Japonią nad TPP. Istnieją obawy, że za stroną amerykańską kryją się interesy wielkich korporacji, nawet bardziej, niż strategiczne interesy państwa. Kością niezgody staje się zapis o arbitrażu (ISDS – inwestor-to-State dispute settlement), czyli obawa, że wynajęci i opłacani przez silne korporacje arbitrzy będą reprezentowali raczej interesy sponsorów, aniżeli państwa. Stąd obawa o „dyktat najsilniejszych”.
„Bolączki” związane z TTIP dobrze wyspecyfikował Jeffrey Sachs, który wyraził słuszne obawy, iż w ramach TTIP większy nacisk kładzie się nie na międzypaństwowe porozumienia i umowy handlowe, lecz interesy korporacji i firm, nie zwracając przy tym uwagi na skutki uboczne tych umów, w tym ważne ekologiczne czy klimatyczne. Cały proces jest w jego opinii nieprzejrzysty, bo rozmowy prowadzone są w tajemnicy.
Inaczej ujmując: w logice zachodniej, a głównie amerykańskiej, na czele jest biznes, zysk oraz interes korporacji, podczas gdy w logice Chin interes państwa. My się dzielimy, oni trzymają się uzgodnionej, wspólnej linii. My jesteśmy poszatkowani, oni – jak dotychczas – zwarci i skuteczni. Czy trzeba pytać, w którym kierunku zmierza świat? Pacyfik spycha w cień Atlantyk, który dominował przez kilkaset lat. Czy jednak taka zasadnicza zmiana obędzie się bez dalszych turbulencji? Już widać, że niestety nie. Nigdy w dziejach powszechnych nie było tak, że jeden porządek zastępuje drugi bez walki.